Jak Feniks z popiołów

Chicago zostało założone około 1770 roku. Przez Indian tam mieszkających było nazywane „checagou”, co oznaczało „wielką cebulę” – osada założona na bagnach, niezbyt przyjemnie pachniała. W 1837 roku otrzymało prawa miejskie i miało wtedy 4 tysiące mieszkańców. Chicago zaludniało i rozwijało się błyskawicznie, w 1853 roku miało już na tyle rozwiniętą kolej, że stało się jednym z najważniejszych węzłów komunikacyjnych i transportowych w Ameryce, a w roku 1857 miało 90 tysięcy mieszkańców i było najabardziej zaludnionym miastem na północnym wschodzie.
I wtedy przyszła zagłada.
W niedzielę, 8 października 1871 roku, wybuchł Wielki Pożar. Miasto, praktycznie w całości zbudowane z drewna, nie miało szans z szalejącym żywiołem. Sytuacji nie poprawiały warunki pogodowe, od dawna trwała już susza, a oliwy do ognia dolewał szalejący wiatr. Dodatkowo straż pożarna została poinformowana dopiero 40 minut od wybuchu pożaru, a dyspozytor wysłał załogi w przeciwnym kierunku. Kiedy błyskawicznie rozprzestrzeniający się pożar dotarł do centrum miasta, był już na tyle silny, a temperatura tak wysoka, że nie oparły mu się nawet murowane budynki. Płomienie zbliżające się do serca miasta „zagoniły” mieszkańców na brzeg jeziora Michigan, którzy w panice gotowi byli rzucać się do wody. Chicago wezwało na pomoc jednostki straży pożarnej z sąsiednich miast, jednak ogień strawił już stację pomp, co spowodowało brak wody, strażacy się poddali. W poniedziałek rano, centrum Chicago było już doszczętnie zniszczone, w pył obrócone zostały gmachy opery, teatrów, kościołów, a nawet ratusz, nie zostało nic z hoteli i fabryk. Miasto płonęło dwa dni, by w końcu 10 października, znacznie zmniejszyła się siła wiatru, a także zaczął padać deszcz, dzięki czemu pożar wygasił się sam.
Przyczyny pożaru
do dzisiaj nie są jasne, istnieje kilka teorii na ten temat. Pierwsza z nich za pożar wini imigrantkę, Panią O’Leary, która po wieczornnym dojeniu krowy, zapomniała zabrać ze sobą lampę naftową, została ona kopnięta przez zwierzę, a od niej szybko zajęła się słoma znajdująca się w stodole, następnie cały drewniany budynek, a resztę już załatwił wiatr, błyskawicznie przerzucając ogień na sąsiednie zabudowania. Co prawda w roku 1893 dziennikarz, który opisał całą historię w gazecie, przyznał, iż wszystko sam wymyślił. Niewinna Pani O’Leary, do końca życia już musiała znosić nieprzychylność mieszkańców miasta, a teoria ta do dzisiaj w Chicago jest bardzo popularna.
Kolejnym (być może) kozłem ofiarny stał się miejscowy pijaczyna, Sullivan, który tego wieczoru miał się mocno spić i zasnąć z zapaloną fajką w stodole.
Najbardziej prawdopodobna teoria mówi o deszczu meteorytów. Naoczni świadkowie opowiadali o „ognistych głowach” uderzających w budynki. Teoria ta została wysunięta również na podstawie tego, że kilkadziesiąt ciał znalezionych po pożarze nie miało najmniejszych śladów uszkodzeń mechanicznych, mówiło się, że zatruły się one gazem wydobywającym się z palących się meteorów. Dodatkowo, w tym samym okresie płonęło jeszcze kilka innych miast, najbardziej ucierpiały Holland, Maniste, Port Huron i Peschtigo, wszystkie te miejscowości, choć położone w innych stanach leżą wzdłuż jeziora Michigan. Teorię z kolei częściowo obala data wybuchu pożaru. W 1826 roku została odryta kometa 3D/Biela, to ona miała rozpaść się na kawałki i zbombardować miasto. Astronomowie jednak obliczyli, że gdyby to faktycznie była ta kometa, to przybyłaby ona do Chicago dopiero w listopadzie 1872 roku.
Tajemnica wybuchu pożaru nadal nie jest znana i najprawdopodobniej już nigdy nie zostanie odkryta. Cała historia działa jednak na ludzką wyobraźnię i jest żywa do dziś, choć minęło już ponad 140 lat.
Autorka tekstu i zdjęć: Kropka, Kropka za Oceanem